W wiosce plemienia Kayaw podobno byliśmy pierwszymi “białymi ludźmi” Jesteśmy mega podekscytowani na samo wspomnienie tamtego dnia, tamtych chwil… Poprzez zwykłe zrządzenie losu poznaliśmy zmierzając na drogę wylotową Johna i Jego wujka, pochodzącego z plemienia Kayaw, które bardzo chcieliśmy odwiedzić. Wyobraźcie sobie, że akurat tego samego dnia jechali oni w odwiedziny do swojej rodziny, do wioski położonej za górami, za lasami… zupełnie jak w bajkach ! Prowadziła tam kręta i stroma droga, na której my, w trakcie podróży widzieliśmy tylko jedno auto!! Sama droga powstała tam zaledwie kilka miesięcy temu, a tuż po tym, podciągnięto do wioski prąd. Wcześniej można było się tam dostać tylko pieszo Zanim jednak tam dotarliśmy, zatrzymaliśmy się w wiosce Kayaw objętej programem rządowym, do której z reguły trafiają turyści. Było tam miło i wesoło, a wolontariusz wytłumaczył nam jak to wszystko działa. Jednak pomimo pozornej naturalności, czuliśmy, że wyżej czeka nas coś zdecydowanie bardziej “autentycznego” … I nie pomyliliśmy się! Trafiliśmy do miejsca, w którym większość starszych mieszkańców pierwszy raz w życiu widziała białoskórych Obserwowali nas, dotykali, przytulali… Czuliśmy się jak przybysze z innej planety Co więcej, przyjechaliśmy z kimś od nich, więc od razu zostaliśmy potraktowani “jak swoi”. Zapraszali nas do domów, chętnie z nami rozmawiali, częstowali winkiem własnej produkcji, zaprosili na kolację składającą się z wielkiej miski ryżu z dodatkami w postaci: grillowanych żab (w całości, z oczami!), marynowanych pasikoników, półsurowych małych rybek i krabów. Maciek jako wegetarianin stanął przed mega wyzwaniem, aby wytłumaczyć, że nie je zwierzątek Zdecydowanie żadne argumenty do nich nie przemawiały Po zachodzie słońca zaczęła się impreza z okazji nowo wybudowanego domu brata naszego znajomego. Z tego powodu ubito wielkiego prosiaka i przyrządzono z niego wieeelki gar jedzenia. Jedna osoba częstowała wszystkich przybyłych dając garść pokarmu prosto do rąk gości Inna osoba przekazywała kolejno wszystkim zgromadzonym porcje betelu albo po papierosie…W ruch poszły tradycyjne, ręcznie robione instrumenty i kolejne dzbanki wina. Podawano sobie kolejno gliniane naczynie, z którego przez bambusową słomkę sączono ryżowy trunek Ubrano nas nawet w tradycyjne stroje, także mogliśmy się poczuć przez chwilę jak jedna wielka rodzina … i rozpoczęły się wspólne tańce!!! Trzymając się za ręce, wszyscy tańczyliśmy w półokręgu. Najwięcej było śmiechu, jak pomyliliśmy z Maćkiem kroki, albo jak wprowadziliśmy jakiś “nowy element” w ich tradycyjny układ Czuliśmy, że impreza jest trochę podkręcona z powodu naszej wizyty. Może gdyby nie nasza obecność, to wszystko skończyłoby się szybciej? Może nie byłoby aż tyle alkoholu? To nie jest ważne! Ważne jaki tam był klimaaat!!! To jest po prostu nie do opisania! Mieliśmy wrażenie, że to nie dzieje się naprawdę! Baliśmy się, że zaraz nas ktoś obudzi, że to okaże się tylko snem… Tak jednak się nie stało To, co przeżyliśmy jest nawet dla nas samych niewiarygodne! Takie chwile utwierdzają nas w przekonaniu o tym, że podróżowanie na własną rękę i zbaczanie z utartych szlaków, to coś, co kręci nas najbardziej, daje niesamowitego kopa do działania i dalszych poszukiwań
- Autostopem po wodzie!
- Birma…czyli jak zapamiętamy ten niezwykły kraj?